Na wstępie chciałbym podziękować za wszelkie pozytywne komentarze.
Dodały mi tyle pozytywnej energii że zamierzam kontynuować moje grafomaństwo do końca świata (podobno 21.12.2012 - uff... pozostało jeszcze trochę czasu) i o jeden dzień dłużej.
Dzisiaj mój ulubiony autor reportażu, mistrz nad mistrzami, Ryszard Kapuściński -"Wojna futbolowa". Moja przygoda z p. Kapuścińskim rozpoczęła się od przedruku w Gazecie Wyborczej, książki "Heban". Jak to zwykle bywa, wśród nas Zaczytanych, postanowiłem poznać trochę więcej. Pierwszą pozycją która wpadła w moje ręce była właśnie wspomniana "Wojna...". Powszechna opinia głosi że Kapuściński to stary kłamczuch który wszystkie książki napisał w hotelu pięciogwiazdkowym, nie wysuwając nosa poza basen. Może i tak było, może nie, ale jedno jest pewne - wszystko czyta się z zapartym tchem czując emocje, zapachy, mając wrażenie że jest się w centrum opisywanych wydarzeń. Książka niesie tak wiele treści że skupię się na tytułowym opowiadaniu. Czy ktoś z Was drogie dzieci wiedział że w roku 1969 pomiędzy Hondurasem a Salwadorem miał miejsce konflikt zbrojny? A kto wie że ta wojna również ma nazwę Wojna Stu godzin - ręka do góry?! Nieważne - sam nie wiedziałem dopóki nie przeczytałem. Pan Kapuściński w świetny sposób opisuje zarzewie konfliktu które pochodzi od dwóch meczów rozegranych pomiędzy reprezentacjami Hondurasu i Salwadoru. Warto przytoczyć kulisy działań kibiców (Ojej - uważaj Panie Premierze) którzy poprzez swoje nocne działania pod hotelem drużyny przeciwnej doprowadzili do ich sromotnej przegranej na obcym terenie (w obydwu przypadkach- np.drużyna Hondurasu na stadion Salwadoru jechała wozami opancerzonymi). Zaczyna działać propaganda. Machina się nakręca. Wybucha wojna. Tutaj zaczyna się osobista narracja autora. Wiele mówić, wiele opisywać, ale i tak najciekawsze jest spotkanie Kapuścińskiego z żołnierzem Hondurasu który wojenną zawieruchę wykorzystał do zdobycia butów, ściąganych z martwych sołdatów, dla obucia swoich dzieci. Basta - macie przeczytać i koniec. Warto.
Jak zawsze na koniec maksiarski i prosty przepis. Dzisiaj - Ryż po karaibsku na ostro.
Z tym daniem wiąże się fajna historia. Na delegacji w Szczecinie mieszkałem w ciekawym mieszkaniu z ciekawymi ludźmi. Któregoś dnia powiedziałem - Chłopaki, ugotuję wam coś czego nie zapomnicie do końca życia. Przepierdzieliłem kupę godzin na gotowaniu i wyobraźcie sobie, nikt nie chciał spróbować. Wk.....ny poszedłem spać, gary z zostały na wierzchu. Budzę się rano - wszystko wszamane. I co - okazało się że Goździk wrócił z imprezy i zeżarł nawet taborety. Wtedy pierwszy raz poczułem się Kung fu Kuchnia.
Do rzeczy:
- ryż (2 torebki)
- pierś z kurczaka (jedna nie wystarczy)
- papryka (słodka (czerwona i żółta - fajnie wygląda) i mała ostra)
- cebula
- jajko (nawet 2 - kwintesencja przepisu)
- oliwa
- sos sojowy (1 łyżka)
- przyprawy
Piersi kurczaka pokroić w drobną kostkę i przyprawić. Przesmażyć z pokrojoną cebulą i papryką (ok. 15 minut). Ugotowany ryż odsączyć wrzucić na patelnię, wymieszać z pozostałymi składnikami. Przesmażyć. Na koniec dodać jajko i sos sojowy - chwilę smażyć tak żeby jajo się ścięło. Smacznego. Oczywiście nie zapomnieć o pieprzu i soli (gdzieś w międzyczasie).
Pozdrawiam
Holstin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz