środa, 9 października 2013

Dynia, korbol, toast :)

Witajcie !

  W ostatnim czasie, w wyniku kilku niespodziewanych okoliczności, stałem się posiadaczem kilku wielokilogramowych dyń ( z wielkopolska zwanych korbolem albo korbolkiem - w innych rejonach Polski słowo to kojarzy się z zupełnie czymś innym, bynajmniej nie z dynią :D ).


  Wczytując się w źródła dowiedziałem się, że tak jak większość fajnych rzeczy, dynia pochodzi a Ameryki, gdzie średnio osiąga wagę do 200 kg ( rekord 765 kg !!! ).
  Jeszcze niedawno, przyrządzanie dyni traktowałem jako fanaberię znudzonych gospodyń domowych - dzisiaj niestety sam zmieniłem się w gospo-dynia domowego i nie wyobrażam sobie jesieni bez:

- przetworów - woda, cukier, ocet, goździki, dynia w kostkę - super marynata (dobry przepis od genialnego Marka Łebkowskiego " Kuchnia Polska" - polecam),


- kompotów - jeszcze nie wiem jak smakuje :), ale pan który remontował mój balkon mówił że "normalnie super",

- i oczywiście zupy dyniowej, którą można przyrządzić na 10^6 sposobów, ale oczywiście jak zawsze najbardziej trafne są najprostsze przepisy.




Zupa-krem z dyni 

Składniki:
- 1 kg dyni (pokrojonej w kostkę),
- szklanka wywaru z warzyw lub dla niewymagających rozpuszczona kostka rosołowa,
- 400 ml mleczka kokosowego (najczęściej to puszka),
- 1-2 łyżeczki przyprawy curry,
- odrobina pieprzu i soli,
- pęczek tymianku,
- papryczka chili, grzanki, kolendra, ser feta lub rokpol pokrojony w kostkę.

  Do dużego garnka wlewamy 1/2 szklanki wywaru, wrzucamy przygotowaną dynię, pęczek tymianku ściśnięty gumką recepturką (spokojnie - ta gumka nie pęka :) ) i gotujemy do miękkości (najczęściej 10-15 minut). Po ugotowaniu, usuwamy tymianek, i miksujemy korbola blenderem do momentu kiedy otrzymamy pięknie wyglądający gładki krem. Dodajemy całą puszkę mleka kokosowego, 1-2 łyżeczki curry (wg. upodobania), odrobinę pieprzu i soli, rozrzedzamy resztą rosołu, zagotowujemy. Próbujemy i...nie możemy wyjść z podziwu, że coś takiego wyszło z pod naszej ręki.
Podajemy przystrajając według upodobania papryczką chili pokrojoną w paseczki julienne, kostkami sera feta lub rokpol, grzankami lub pokrojoną kolendrą - nie wrzucamy wszystkiego na raz bo zgubimy smak , a sama zupa będzie przypominała choinkę na Boże Narodzenie (no chyba że ktoś lubi :) ).


Dawno nie było książki, więc dzisiaj - Wojciech Górecki "Toast za przodków".
Dlaczego dzisiaj ta książka ? - ma pomarańczową okładkę jak zupa z dyni :)


  Tak naprawdę, super ciekawa pozycja opisująca tło historyczne oraz niezrozumiałe dla nas zwyczaje panujące w postsowieckim Kaukazie. Dowiemy się dlaczego w Azerbejdżanie nikt nie musi się uczyć tureckiego, do kogo należy najświętszy symbol Armenii i jak wyglądała wojna w Gruzji pomiędzy Gamsachurdią i opozycją, która toczyła się tylko w centrum Tbilisi. 
  Lektura bezwzględnie obowiązkowa dla tych, którzy zamierzają odwiedzić tamte strony.

Pozdrawiam

ToM

poniedziałek, 7 października 2013

Kolej Na Wielkopolskie Smaki, czyli każda wielka podróż zaczyna się od małego kroku.

Witajcie !

 Wyjątkowo komentuję coś na bieżąco i robię to bardzo rzadko. W dobie internetu, każda informacja ukazuje się, trwa chwilę i obumiera w zapomnieniu przyciśnięta ciężarem nowych newsów. Dobrze wyciągnąć coś po czasie, po dobrej analizie i przyswojeniu informacji. 
  Wychodząc z założenia wiecznego łamania zasad - dzisiaj świeża relacja z imprezy:

Kolej Na Wielkopolskie Smaki: Vol. 1. Poznań-Wielkopolska COOKING SESSION!

w której uczestniczyłem w ubiegłą sobotę.


  Krótko mówiąc - był to konkurs kulinarny. Nie byłem gotującym ani jurorem, chociaż tutaj uwaga - jurorem mógł być każdy uczestnik, i tak jak to w demokracji, oddać swój głos na najlepszego :).
Po krótkim wstępie, rozpocząłem degustację oczywiście od pierwszego z brzegu: Mielżyński Wine Bar.


  I tutaj zaskoczenie, albo jak zawsze brak zaskoczenia, czyli ostatni będą pierwszymi, i na odwrót :D. Jak widać - bez fajerwerków. Polędwica zmieniła w ostatniej chwili nazwę na schab, ale jak wszyscy wiemy polędwica to delikatniejsza część schabu, więc faux-pas nie było. Ale niesmak pozostał :). Muszę przyznać, że niezłą częścią dania były kluski, dosyć wybredne w smaku - niewymienione w składzie potrawy :). Reszta, jak z hasłem "koń" w arabskiej encyklopedii - koń jaki jest, każdy widzi (na załączonym obrazku). 


Następnie pobiegłem do Kyokai Sushi Bar na wielkopolskie sushi.


  Tutaj lekkie zawieszenie... Ciekawe, ciekawe, co ten smak przypomina...?! Aaaaa - wszystko co wielkopolskie - oprócz sushi - bo wielkopolskie nie jest :). Zwinięty pęczak, nori oraz polędwica, polane sosem grzybowym, z posypką sera koziego. Krótko mówiąc: niedzielne danie w japońskiej pigułce. Brawo za pomysł, ale kompozycja mnie nie przekonała.



  Następnie (po kumotersku) popędziłem (naprawdę trzeba było być szybkim, frekwencja dopisała) do Restauracji Platinum na intrygujące policzki wołowe. Na miejscu dowiedziałem się (bezpośrednio od Dominika Brodziaka), że tak naprawdę policzki wołowe są wielkim nieobecnym i niedocenianym przez lata elementem wołowiny (wbrew pozorom, są nawet dosyć przystępne cenowo!).


  Smak - no właśnie...rozpływało się w ustach. Kompozycja z kurką i lekko marynowaną dynią uzupełniała prześwietny smak tego wykwintnego dania.

  
  Następnie kroki swoje skierowałem do Hugo Restaurant. Niestety - ku mojemu rozczarowaniu przywitała mnie tam wiadomość, że niestety szpik (gwóźdź programu) już wyszedł :(. Krótko mówiąc - kto późno przychodzi...
  Niezrażony niedostępnością, postanowiłem przetestować kuchnię Restauracji 3 Kolory.


  I tutaj największe zaskoczenie całej imprezy - przepyszna pierś gęsi, z krokietem z czerwonej kapusty (!!!), maślakami i mozaiką dyni z gruszką podaną na liściu modrej kapusty - a wszystko świetnie skomponowane i podane. Najbardziej wielkopolski z wielkopolskich smaków na imprezie !!! (oczywiście według mnie). Na kogo głosowałem chyba nietrudno się domyślić...



Dla ciekawskich podaję ranking zwycięzców:

1. Hugo Restaurant ( za szpik :) )
2. Le Palais Du Jardin ( nie dałem już rady )
3. 3 Kolory ( mój faworyt ).

  Muszę jeszcze w tajemnicy nadmienić że impreza była początkiem czegoś większego o czym dowiecie się w niedalekiej przyszłości, a co będzie realizowane przy moim skromnym udziale... Szczegóły już wkrótce :)



Pozdrawiam

ToM

piątek, 30 sierpnia 2013

Kaczka Dziwaczka cała w...sosie z wiśni, czyli trening czyni mistrza :)

  Dzisiaj relacja ze szkolenia w którym miałem okazję uczestniczyć !


  Organizatorem szkolenia była poznańska Akademia Kulinarnego Poznania. Nauki pobierałem w przepięknej restauracji Platinum Palace. Warsztaty były prowadzone przez szefa kuchni tejże restauracji Dominika Brodziaka, świetnego fachowca, utytułowanego uczestnika i jurora wielu prestiżowych konkursów kulinarnych w kraju i za granicą. Szkolenie było zorganizowane po raz pierwszy w Platinum Palace, lecz muszę przyznać że przygotowanie i organizacja przerosła moje oczekiwania.

  Na początek zostaliśmy zaproszeni do restauracyjnej kuchni.

                                   Mistrz Dominik na tle swojego warsztatu codziennej pracy :)

  I tutaj zaskoczenie! Kuchnia w restauracji nie ma powierzchni boiska piłkarskiego, lecz jest dobrze zorganizowanym kameralnym miejscem do wytwarzania potraw które później będą drażnić wasze podniebienia.
  Następnie po krótkim zwiedzaniu zakamarków restauracji nastąpiło to na co wywaliliśmy ciężką forsę ;) czyli nauka gotowania pod okiem szefa kuchni Platinum Palace.

                                                 
                                                                   Mój warsztat pracy
                               
  Na początku przedmiotem naszych działań było przygotowanie przystawki avocado-pomidorowej z wędzonym łososiem z dodatkiem sosu z zielonego groszku (paluchy lizać :) )

                                          Wspomniana powyżej przystawka w mojej aranżacji

  Później zajęliśmy się przygotowaniem dania głównego - filet z kaczki confit, powidła z cebuli , sos z wiśniami, ziemniaki fondant. Brzmi wykwintnie i niezrozumiale dla Kowalskiego lecz tak naprawdę nic dziwnego, gdyż było to niesamowite danie przyrządzone za pomocą technik rzadko stosowanych w kuchniach M4 ;).
  Nie będę się w tym momencie rozpisywał o poszczególnych składnikach i technice, lecz pokrótce mogę zdradzić, że kaczka była gotowana w...wielkim garze kaczego tłuszczu w niewielkiej (80-90 st.C.) temperaturze przez ok 2 godziny. Jest to stara technika stosowana w erze przedlodówkowej a polegająca na tym, że po ugotowaniu część przyrządzonego a niewykorzystanego mięsa była konserwowana w zastygającym tłuszczu.
  Wszystkie dania były wykonywane samodzielnie przez każdego z uczestników, pod czujnym okiem szefa  kuchni Dominika i jego zastępcy Tomasza. Na koniec po przygotowaniu dań, następowała degustacja własnoręcznie wykonanego dzieła.


                                                        Szef wywołuje alarm pożarowy :)

                                                             Kaczka confit a'la ToM

Generalnie - świetna atmosfera, dobre przygotowanie, dużo nowej wiedzy - Polecam !!!


            Wielka trójca czyli: Juliusz (reporter kulinarny), Hubert (organizator), Dominik (szef kuchni)

Dla nienasyconych zamieszczam jeszcze link :)
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.587367317986216.1073741858.295569403832677&type=1


PS' Nie opisywałem dokładnie przepisów ( post byłby wielki jak Pałac Kultury ) - jeżeli ktoś jest zainteresowany, piszcie na smaknaczytanie@gmail.com - prześlę składniki i dokładny opis :)

Pozdrawiam

ToM

czwartek, 4 lipca 2013

Udon – czyli powiew orientu...


   Udał się czy się nie udał?  Takie pytanie można sobie zadać próbując wykonać majstersztyk kuchni japońskiej czyli makaron udon. Jest to następny banalny przepis, który można celebrować we własnej kuchni, a później podając  gościom, lansować się na światowca. Ciekawostką jest to że w Japonii podaje się makaron z dodatkiem zupy czyli krótko mówiąc odwrotnie niż u nas. Zupę wypija się przechylając miseczkę, makaron zjada pałeczkami.
Więc do rzeczy.

 Składniki
1.    Mąka – dwie miarki (np. 2 szklanki),
2.    Woda – pół miarki (np. ½ szklanki po mące),
3.    Sól – 2 łyżeczki.

   I to naprawdę koniec składników :). Przesiewamy mąkę. Dodajemy sól do wody, wlewamy powoli do mąki i żmudnie zagniatamy. W momencie kiedy uznamy że już dobrze wymieszaliśmy zaczynamy dalszą zabawę. Otrzymane ciasto wkładamy do foliowego worka kładziemy na desce do krojenia (którą uprzednio położyliśmy na podłodze), na to kładziemy nasze ciasto w worku foliowym, na ciasto  estetyczną ściereczkę i stajemy na tym wszystkim wcześniej umytymi nóżkami. Zgniatamy, składamy, zgniatamy, składamy i tak z 10-20 razy, czyli do znudzenia.
   Po tym wszystkim ciasto do lodówy na minimum 2 godziny. Po tym czasie wyjmujemy coś o konsystencji  plasteliny. Odcinamy kawałek i  rozwałkowujemy na posypanej mąką stolnicy. Po rozwałkowaniu na grubość ok. 3 mm trzykrotnie składamy i kroimy na paseczki szerokości tak ok. 5 mm. Wrzucamy do gotującej się delikatnie osolonej wody, gotujemy do wypłynięcia  i… główne danie gotowe.
    Oczywiście nasz makaron możemy podawać z dodatkiem różnych japońskich bulionów o wymyślnych nazwach. Ja mogę zaproponować zupę którą zasmakowałem w jednej z restauracji sushi a której smak chodził za mną przez dobrych kilka miesięcy. A oto efekt moich poszukiwań.

Składniki:
1.    Seler – ½ bulwy,
2.    Marchewka – 2 sztuki,
3.    Pietruszka – 1 sztuka,
4.    Cebula dymka – 1 sztuka,
5.    Włoszczyzna do wywaru,
6.    Kostka bulionowa mięsna – 1 sztuka,
7.    Czosnek – 3 ząbki,
8.    Papryczka chili lub piri-piri – ½ sztuki czyli pół,
9.    Mielony imbir – ½ łyżeczki,
10.  Paluszki krabowe – 7 sztuk,
11.  Sos rybny – 1 łyżka,
12.  Sos sojowy ciemny – 4 łyżki,
13.  Odrobina ryby lub wołowiny (ok. 100 g),
14.  Odrobina szczypiorku do ozdoby.
  
 Ufff… Do ok. 1 l wody dodajemy kostkę bulionową i obraną włoszczyznę. Gotujemy ok. 20 minut do uzyskania wywaru. Po zagotowaniu usuwamy warzywa, wywar filtrujemy przez sito i z powrotem na gaz. Seler, marchewkę, pietruszkę kroimy w słupka o wymiarach 3x3x30 mm i dodajemy do wywaru. Kolejno dodajemy następne składniki: pokrojoną w drobną kostkę cebulę, przeciśnięty przez praskę czosnek, pokrojoną drobno papryczkę, pokrojone paluszki krabowe i odrobinę ryby lub rozbitą i przesmażoną wołowinę. Na koniec dodajemy mielony imbir, sos rybny i ciemny sos sojowy (który tak naprawdę jest najważniejszym składnikiem dania :)). Gotujemy jeszcze na małym gazie 20 minut, po czym włączamy japońską muzykę, siadamy w kucki na podłodze, przymrużamy orientalnie oczy i delektujemy się makaronem z dodatkiem własnoręcznie wykonanego dalekowschodniego bulionu.



Smacznego

   Aaaa, bym zapomniał, jeszcze coś dla ducha.
  Książką najbardziej pasującą do dzisiejszego dania będą: „Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego. Chyba najbardziej orientalna książka pana Ryszarda. Nic dodać nic ująć – wielowątkowe dzieło, które ciężko opisać jednym zdaniem.
Ale myślę że można spróbować: dla chcącego nic trudnego :).

Pozdrawiam

ToM



wtorek, 25 czerwca 2013

Na leniucha :)

Dzisiaj bez zbędnej pisaniny :)

Mój debiut portalowy :)

Link poniżej - komentarze mile widziane ;)

Ciastka Wuja Toma-czyli najprostszy przepis świata (ToM)

A dla wszystkich wiernych czytelników:



Serce z ciacha z konfiturą z wisienki na torcie :)

Pozdrawiam

ToM

środa, 19 czerwca 2013

Coś chłodnego...

Cześć,

  W taki dzień jak dzisiaj nie pozostaje nic innego jak tylko powiać chłodem. Zasadniczo pobieżnie, wszelkie naukowe badania dowodzą iż siedzenie w chłodzie w czasie upalnego lata/wiosny (czytaj: za wygodnym biurkiem w korporacyjnym biurze z instalacją chłodu nastawioną na np.17 st. C) powoduje wzrost wagi ciała. Mechanizm jest prosty - organizm odczuwa zimno (pomimo 91,40 st. F na zewnątrz) i domaga się dodatkowej porcji energii.
Podjadamy -> siedzimy na dupci -> dupcia rośnie :).
Generalnie - jeżeli chcemy zachować piękną figurę w czasie upałów:
1. Nie pracujmy w korporacyjnym biurowcu,
2. Wybierajmy zajęcia na wolnym powietrzu np. budujmy korporacyjny biurowiec,
3. Posilajmy się czymś chłodnym np. chłodnikiem o temperaturze 283,15 K.

Czyli dzisiaj - Chłodnik.

Chłodnik jest prastarym sposobem na upały. Podobno do Polski trafił z bratniej Litwy ( na początku zwany chałodziec, podawany z kaszą gryczaną lub kartoflami - ciekawostka: barszcze i rosoły też kiedyś podawano na zimno ). Onegdaj był przetrzymywany w zacienionych i chłodnych piwnicach a serwowany jako starter do posiłku w upalne dni.

Składniki:

1. Pęczek botwiny - 1 kpl. (najlepiej z ogródka Pani Malinowskiej),
2. Ogórki - chmmmm... we wszystkich przepisach mówią o 2 szt. średniej wielkości ogórów, i to nie kiszonych. Ostatnio, kiedy robiłem, dodałem: 2 szt. ogórka małosolnego w kostkę, 2 szt. kiszonego ogórka starkowanego, 1 szt. świeżego ogórka też starkowanego (a mój największy recenzent - mój Syn - powiedział że i tak mało :) ).
3. Kefir, zsiadłe mleko albo jogurt - 1 litr,
4. Kwaśna śmietana 18 % - 150-200 ml,
5. Sok z cytryny - 1 łyżka,
6. Moja ukochana red hot chili pepppers - 1! szt. (jeden silnia - ale niestety dalej to tylko 1 :)),
7. Cebula dymka - a tak ze 4 szt.,
8. Rzodkiewka - 1 pęczek,
9. Koperek - 1 pęczek,
10. Czosnek - 4 ząbki,
11. Koncentrat buraczany - 2 łyżki (najlepszy Krakus)
12. Sól i pieprz do smaku,
13. Oliwa z oliwek - 1 łyżka,
14. Odrobina cukru - bardzo ważne! - ok. 1 płaskiej łyżeczki do herbaty,
15. Ugotowane jajko - 1 szt. (opcja).

1 litr kefiru wlewamy do wielkiego gara. Włączamy mikser i mieszamy tak żeby dobrze napowietrzyć i rozbić ewentualne grudki.
Do drugiego (trochę mniejszego), niech będzie - garneczka, wrzucamy pokrojony w kostkę pęczek botwiny (z częściami zielonymi lub bez - jak kto lubi), zalewamy małą ilością wody (ot tak żeby przykryć botwinę), wlewamy, ważne, łyżkę cytryny i gotujemy 10 minut.
W następnym najmniejszym naczyniu miksujemy śmietanę. Po kilkuminutowym miksowaniu przelewamy do wielkiego gara z kefirem/zsiadłym mlekiem. Jeszcze chwilę miksujemy wszystko cuzamen :). Następnie wlewamy przestygniętą botwinę razem z wywarem. I teraz dodajemy wszystko pozostałe: pokrojoną w talarki cebulę dymkę, pokrojoną w kostkę rzodkiewkę (2 zostawiamy w całości na potem), pokrojonego w kostkę i starkowanego ogóra ( 1/2 ogórka małosolnego lub świeżego pozostawiamy również na potem), pokrojoną w drobniutką kosteczkunię papryczkę chilli (dla wrażliwych pół), poszatkowany pęczek koperku, rozgnieciony czosnek. Mieszamy...i otrzymujemy piękną w kolorze zupkę. Próbujemy - jeżeli ktoś lubi zdecydowany smak polecam dodać koncentrat buraczany (kolor będzie jeszcze piękniejszy :) ). Doprawiamy pieprzem i solą , dodajemy cukier do smaku (przekonałem się że to ważne :) ), łyżkę oliwy, jeszcze raz dobrze mieszamy i wstawiamy minimum na 2 godziny do lodówki. Przed podaniem pozostawioną rzodkiewkę i ogórka pokroić w cieniutkie plasterki i udekorować nasze danie (jak na obrazku :) ).
Na koniec można dodać jeszcze pokrojone w łódeczki jajko (ale czy nie za dużo tego dobrego? :D ).



UWAGA: dla tych którzy jeszcze nie próbowali - w pierwszej chwili każdy zderza się z niecodzienną sytuacją - zimną zupą...po chwili przechodzi.

Smacznego :)

PS' Najlepiej smakuje na drugi dzień - oczywiście trzymać cały czas w lodówie.

Jeżeli chodzi o książki - w taki dzień jak dzisiaj trzeba by było czytać "Sagę o ludziach lodu",  ale z tego powodu że głupot nie czytamy, lepiej pojechać nad jezioro i kontemplować naturalną ochłodę i przyrodę, do czego wszystkich zachęcam.

Pozdrawiam

ToM

środa, 22 maja 2013

Muszelkoni Conchiglioni :D

Cześć !
            Dzisiaj danie zainspirowane wertowaną aktualnie książką autorstwa niejakiego Jamie'go Oliviera. Jamie, jak to każdy znudzony, bogaty angol, postanowił przejechać się po Włoszech w poszukiwaniu inspiracji. Oczywiście dobrze to sobie obmyślił. Kupił mocno przechodzony wóz i ściemniając równiachę, wkradał się w łaski rzeźników, małych dziewczynek i różnej maści wieśniaków, wykradając im odwiecznie skrywane sekrety niesamowitej włoskiej mocno regionalno-prowincjonalnej kuchni. Oczywiście to czego doznał to tylko czubek góry. Tak jak sam mówi, każda włoska wieś, każdy rejon ma inny sposób na przyrządzenie konkretnej potrawy, oczywiście twierdząc że jest to tylko ten jeden i prawidłowy sposób :). Generalnie – czyta się dobrze, lekko a po wycięciu całego pitolenia i zachwytów, całkiem fajna kuchenna lektura. Polecam – mocno inspirująca :)
 

Muszelkoni Conchiglioni :D
Składniki:
- Makaron Conchiglioni (16 sztuk),
- 2 piersi kurczaka,
- Pesto zielone (może być też sycylijskie ale zielone lepiej wygląda),
- Oliwa z oliwek,
- Kilka papryczek chilli (a tak ze trzy),
- Majeranek (najlepiej z własnej hodowli – viva Babcia Zosia :) ),
- Kilka ząbków czosnku (no może być z pięć),
- Sól morska,
- Pieprz.
Kroimy na drobno papryczki chillii i czosnek. Piersi kurczaka kroimy na 8 części każdą, czyli 2^2*9+log100+2/pirazydrzwi - otrzymujemy 16 szt. Pojedynczy kawałek kładziemy płasko na deskę do rozbijania, przykrywamy kawałkiem folii spożywczej i tłuczemy do całkowitego rozpłaszczenia. Zdejmujemy folię i posypujemy (uprzednio przygotowanymi drobno pokrojonymi) szczyptą chilli i szczyptą czosnku. Delikatnie solimy, pieprzymy i na to wszystko szczypta majeranku. Składamy na pół, przykrywamy folią i trzaskamy w mięcho kurczaka, tak żeby otrzymać miazgę wymieszaną z naszymi dodatkami. Tłuczenie, po ponownym złożeniu, możemy powtórzyć kilkukrotnie. Otrzymaną miazgę formujemy czystymi paluszkami w ładną kulkę i wrzucamy na rozgrzaną oliwę z oliwek. Smażymy kilka minut.
Makaron Conchiglioni gotujemy na lekko twardo (ale nie za twardo), mieszamy z pesto, nadziewamy przygotowaną kulką mięska i gotowe.



            Do tego wszystkiego mało włoska ale bardzo zbliżona klimatem sałatka Szopska. Prawdziwą miałem okazję kiedyś spróbować w Bułgarii. Było to jeszcze za starych dobrych czasów kiedy do Bułgarii normalnie  się jechało trzy dni pociągiem (start Warszawa Gdańska :) ), przez Czechy (wtedy jeszcze Czechosłowację), Węgry i Rumunię. Szczególnie fajna była Rumunia – pociągu pilnował na każdej stacji żołnierz z bronią, w jedną stronę po pociągu chodziły cyganki i sprzedawały tombak, w drugą handlarze którzy kupowali po prostu wszystko i płacili bezwartościowymi lejami, za które, później na wycieczce do Rumunii, można było iść na kawę :). Notabene najbardziej zajebistą kawę jaką dane było mi kiedykolwiek pić, parzoną wielokrotnie na gorącym piasku.
Ale do rzeczy.
- Duży pomidor,
- Dwa ogórki,
- Papryczka chilli,
- Papryka słodka (ale niewiele, no tak pół),
- Cebula,
- Kilka liści sałaty,
- Trochę oliwy z oliwek,
- Biały ocet winny,
- Ser szopski (przepyszny jeżeli uda wam się kupić, jak nie - może być zwykła feta,                               generalnie chodzi o to żeby ser był biały i słony).
Pomidora kroimy w wąskie łódeczki, jednego ogóra obieramy, drugiego dobrze myjemy i nie obieramy - kroimy obydwa w grubą kostkę. Papryczkę chilli kroimy w kółka, cebulę w piórka, paprykę w słupka. Na dno miseczki kładziemy liść sałaty wsypujemy kolejno ogórki, pomidory, paprykę, papryczkę chilli, ozdabiamy piórkami cebuli, delikatnie polewamy oliwą z oliwek lub przyrządzonym łagodnym sosem winegret (jak zrobić każdy wie ;) ). I teraz ważne !!! na wierzch posypujemy pokrojony w kostkę ser szopski lub pseudo szopski i NIE MIESZAMY :). Ładniej wygląda, a smakuje bosko…;)


Pozdrawiam

ToM




wtorek, 30 kwietnia 2013

„Hospoda U vystřelenýho oka“ :)

  Z okazji zbliżającego się długiego weekendu (który dla niektórych już dawno się zaczął :) ) chciałem podzielić się ciekawym doświadczeniem kulinarnym, w jakim przypadło mi uczestniczyć podczas jednego weekendowo-wakacyjnego wypadu do Pragi.
  W periodyku „Machina“, już przez młodszych niepamiętanym, ukazał się kiedyś dodatek z miejscami które warto odwiedzić podczas krótkiego wypadu do którejś ze stolic europejskich. W Pradze polecano odwiedziny w „Hospoda U vystřelenýho oka“, czyli krótko – „Pod  wystrzelonym okiem“. Na dołączonym zdjęciu przedstawieni byli dwaj żwawi emeryci pijący piwko przed barem. Nawet zachęcająco. Zaplanowałem wyjazd, oczywiście jako punkt honoru przyjmując odwiedziny w wymienionej knajpie. Owego dnia postanowiłem razem z żoną i synem przejść się na piechotę i napić piwa do wymienionej gospody. Szliśmy długo, długo, długo (jak to daleko od praskiego rynku można sprawdzić na mapie :) ). Zmienia się krajobraz, coraz mniej turystów, coraz więcej ruder. Knajpa znajduje się w dzielnicy Žižkov przy ulicy U Božích bojovníků  czyli tak jakby w Polsce coś się nazywało na Czartowie przy ulicy Heretyckiej :) (jak się później okaże nazwa gospody, ulicy, dzielnicy są nierozerwalnie powiązane, a wiążą się z jednym człowiekiem – Janem Žižka, czeskim bohaterem narodowym, bitnym heretykiem, który nie przegrał żadnej bitwy, a od wystrzelonej jego jednej gałki pochodzi nazwa gospody). W końcu zmęczeni, strudzeni, zniechęceni stajemy przed takim obrazkiem:

  A w środku zaskoczenie.... Niesamowity wystrój, pod barem akwarium z rybką Bożenką, w kibelkach przy pisuarach podpórki pod zbyt ciężką głowę, wyśmienite piwo i... no właśnie niesamowity ser macerowany w oliwie, najświetniejsza przystawka do piwa jaką znam.

Czeski „Pikantní sýr v oleji“


Składniki:
- słoik,
- 2 sery camembert,
- 8 ząbków czosnku,
- olej rzepakowy,
- 1 ostra papryczka + 2 dla ozdoby,
- 1 łyżeczka słodkiej mielonej papryki.
  Sery przekrajamy w poprzek (czyli kroimy krótki bok idealnie na pół). Kroimy bardzo drobno czosnek, dodajemy łyżeczkę słodkiej mielonej papryki, pokrojoną ostrą papryczkę, mieszamy i otrzymaną breją smarujemy połówkę camemberta, Składamy, kroimy w trójkąciki (zgrabnie są 4) wkładamy do słoika, wszystko zalewamy olejem (po brzeg). Odkładamy w ciepłe miejsce, na minimum 3 dni. Po tym czasie otrzymujemy lekko zajeżdzający ultra przysmak do każdego browarka, który pozostawia niezapomniane wrażenia smakowe jeszcze przez kilka następnych godzin po spożyciu :).
Na deser świetna książka niejakiego Ota Pavel „Jak tata przemierzał Afrykę“.


  Lekko pisana książka - zbiór opowieści (świetne opowiadanie tytułowe o afrykańskich perypetiach ojca pisarza, przy których można tarzać się ze śmiechu). Świetnie oddaje jowialnego ducha Czechów, czego można doświadczyć nawet w czasie krótkiego pobytu w Pradze, do czego wszystkich serdecznie zachęcam.

Dla chcących odwiedzić, adres:
„Hospoda U vystřelenýho oka“
U Božích bojovníků 3,
130 00 Praha 3 - Žižkov













Serdecznie pozdrawiam
ToM

środa, 17 kwietnia 2013

To naprawdę proste :D

Dzisiaj coś dla miłośników Dzikiego Wschodu: Jacek Hugo Bader „Dzienniki Kołymskie”.

    Jak pewnie pamiętacie, z pierwszej części reportażowej przygody Jacka  Hugo-Badera pod nazwą „Biała gorączka” (do której również zachęcam, a może nawet napiszę kiedyś kilka słów), wybrał się on w podróż po drogach i bezdrożach Rosji. Początek wyprawy to oczywiście, zdobycie środka transportu i kasy. Wysyła wiele próśb do wielu firm produkujących wehikuły. Odmówili, to znaczy nie odpowiedzieli mu nawet na zapytanie, wszyscy, ale tak naprawdę otrzymał jedną konkretną odpowiedź od Audi/Volkswagena czyli p. dr Kulczyka. Zaproponowano mu do dyspozycji, bodajże, Audi Q7 na totalnym wypasie. Nasz bohater jednak wspaniałomyślnie rezygnuje z luksusu i decyduje się na stary radziecki łazik. Dlaczego ? Odpowiedź jest prosta. Jakby mógł rozmawiać o życiu z chłopakami spod budki z piwem na środku stepu w zrujnowanym kołchozie, podjeżdżając zabawką za 350 tysi ? Odpowiedź: nijak, a o ujściu bez dziury w głowie w ogóle nie mówiąc :).
   Zbiór niesamowitych opowieści z podróży, „Dzienniki kołymskie”, jest zapisem nowej wyprawy zapalonego reportażysty p. Jacka Hugo-Badera, na tyle ciekawej, że rejestrowanej właśnie w sposób który opisałem już powyżej – poprzez szczere rozmowy w drodze, spotkania z niezłymi oryginałami, często osnute odrobiną magii i suspensu. Opowieść  o doktorze Władi który przeprowadza operację przez telefon, o złotym oligarsze Basanskim co złoto  i dziengi rozdawał, majorze Sałatinie z przeciągiem w głowie na wysypisku śmieci – to tylko mała próbka tego czego doznał autor. Nie sposób opisać tej książki jednym słowem. Przepraszam, można – jest zaczarowana a raczej zaszamaniona… Dlaczego? Dowiecie się z lektury do której serdecznie zachęcam.

Przepisik (w odniesieniu do tytułu postu) : 
Sushi Nori Maki - to naprawdę proste, wręcz banalne :)


   Jak zauważyliście, moi mili, moda na sushi rozpleniła się w Polsce jak stonka ziemniaczana w latach pięćdziesiątych. I nic dziwnego - smaczne, łatwe i niedrogie :). Wszystkie podstawowe składniki można kupić  w osiedlowym markecie, a samo zrobienie to czysta przyjemność. Oczywiście w domu nie ma sushi man’a, japońskiej muzyczki i łódeczek ale wszystko można przecież zorganizować samemu np. zapraszając sąsiada Wietnamczyka, nadeptując kotu na ogon i puszczając papierowe łódki w misce z wodą :)
   Ale do rzeczy. Podstawą dobrego sushi jest dobry i odpowiednio przygotowany ryż. Oczywiście na upartego można odpowiednio spreparować i przygotować każdy (moja klasyfikacja: numer 1: dedykowany ryż do sushi, numer 2: ryż do risotto, numer 3: ryż paraboiled). Podstawa to dobre wypłukanie. Płuczemy tyle razy w wymienianej wodzie (zimnej!!!) aż do uzyskania klarownej wody. Oczywiście nie ma co przesadzać (ręce zlodowacieją po 3 płukaniu  :), zalecają ...7)  ale trzeba liczyć się z tym że jak nie wypłukamy odpowiednio, otrzymamy kleistą breję. Po płukaniu moczymy ryż przez ok. 0,5 godziny w ilości wody równoważnej do ilości użytego ryżu (np. jedna szklanka wody na jedną szklankę ryżu). Po wymoczeniu gotujemy w odkrytym garnku aż do wchłonięcia wody przez cały ryż, przez ok. 15 minut. Po ugotowaniu przykrywamy pokrywką i czekamy na wchłonięcie resztki wody. Po chwili przekładamy (najlepiej do drewnianej miski ) i wychładzamy. Wychłodzony ryż skrapiamy odrobiną (ok. 3 łyżek) gotową zaprawą do ryżu sushi (wygodne ale nie polecam) albo przyrządzoną samodzielnie (polecam – nietrudno przygotować, trochę octu, cukru, wody i soli – przepis poniżej).
 Zaprawa do ryżu sushi:
- 1 łyżka stołowa octu ryżowego
- 1 płaska łyżeczka cukru
- odrobina soli (albo w ogóle)
Delikatnie podgrzać rozpuszczając cukier. Wystudzić i używać. Dla większej ilości zaprawy, zwielokrotnić proporcjonalnie podane ilości składników.
Przygotowujemy wnętrze. Kroimy w słupka: ogórka, awokado, paprykę (ostrą i łagodną); przygotowujemy majonez, paluszki krabowe, odrobinę łososia wędzonego i gotowanego no i oczywiście płatki nori.
Płatek glonów nori kładziemy na matce bambusowej (matka jest niezbędna – inaczej niczego nie zwiniecie) świecącą  stroną do dołu.
  


Na chropowatej matowej powierzchni rozkładamy równomiernie ryż zostawiając od góry margines, ot tak 2 cm. Ryż delikatnie smarujemy majonezem w dolnej części, kładziemy awokado, ogórka, łososia, trochę pikantnej i słodkiej papryczki, paluszki krabowe… i powoli zwijamy. Kiedy dojedziemy do końca, czyli do marginesu bez ryżu, margines delikatnie zwilżamy wodą, chrzanem wasabi i zwijamy do końca. Ufff.. Teraz ostrym nożem wykrajamy z rulonika kawałki sushi (zwykle wychodzi od 6 do 8 kawałków).
Podajemy z sosem sojowym (koniecznie Kikkoman (i warzony w Holandii) – inne są... feee) , wasabi i marynowanym imbirem. Niebo w gębie!!!!!
Sos sojowy możemy zmodyfikować dodając do niego odrobinę wasabi - otrzymamy ostry sosik. Wymieszać – 2x niebo w gębie !!!!!
Cały rulonik sushi nori po zwinięciu możemy usmażyć na patelni w cieście naleśnikowym (200 g mąki, 150 ml mleka, 2 jajca, 2 łyżki sosu rybnego - wymiksować). Po usmażeniu pokroić – a wygląda to tak:

Bardzo Smacznego
ToM

niedziela, 7 kwietnia 2013

Zimowe reminiscencje ;)


Witam wszystkich zmarzniętych po Świątecznej niestrawności, wyglądających wiosny, i nie tylko :)
Nareszcie nastała Wiosna, chociaż jeszcze w ubiegły piątek można było zaobserwować takie obrazki:



(dla nieznających miejsca to...Grunwald).

Z okazji mijającej zimy pozwolę sobie na pewną reminiscencję.
W tym roku udało mi się spędzić kilka dni w Zakopanem. Trzaskałem kilometry na nartach, ale też poszukiwałem doznań kulinarnych i duchowych.
Miałem niewątpliwą okazję odwiedzić Teatr im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem (krótko mówiąc Teatr Witkacego) oraz zobaczyć niesamowitą sztukę „Na niby – naprawdę”, którą uświetniła również obecność lanserki Herbuś i ministry Muchy :) oficjalnie przez nikogo nierozpoznanych :D.
Informacja dla tych którzy długo nie widzieli Teatru Witkacego – nie poznacie miejsca. Teatr świetnie odnowiony i przebudowany, a efekt tej przebudowy delikatnie mówiąc zachwyca! Nie tylko jego wygląd, z zewnątrz, z wymalowaną gębą Witkacego na elewacji,



ale też bardzo przyjazne i ciepłe foyer (z przechodnią wystawą jakiegoś twórcy – kiedy ja byłem - plakaty Młodożeńca, nawet do kupienia), mobilna scena, która stwarza wrażenie, że jest się uczestnikiem spektaklu.
Jednym słowem - bez względu na porę roku w jakiej będziecie w Zakopanem, bez względu na spektakl jaki będzie grany na, po prostu wejdźcie (oczywiście po zakupieniu biletu :) ) - Naprawdę Warto.

Wszyscy pewnie słyszeli o kwaśnicy, ale nie każdy miał odwagę, sposobność i ochotę jej spróbować.
Opowieści na temat tego dania są przeróżne. Zrobiona z dziwnych części świni, śmierdzącej kapusty.. Mogę powiedzieć jedno – próbowałem jej w wielu miejscach ( nawet na Kasprowym (cena jak w Marriott'cie – zupa 14 PLN+bułka za 4 PLN = 18 PLN, no cóż...wysoko :) ), zawsze rozgrzewająca, bogata w smaku o intensywnym zapachu wędzonki i kminku - po prostu wspaniała !!!.
Zaraz po powrocie powiedziałem sobie – powtórzę ten smak.
A oto efekt poszukiwań - sprawdzony i wypróbowany przez największego krytyka kulinarnego – moją Żonę :).

Więc dzisiaj - "Kwaśnica".

- 0,5 kg kapusty kwaśnej (proponuję sprawdzić na opakowaniu – ma być tylko sól i kapusta),
- 25 dkg wędzonych żeberek,
- 15 dkg boczku wędzonego,
- Kostka bulionowa,
- Cebula,
- 2 ziemniaki (lub według uznania,ale bez przesady)
- Przyprawy: ziele angielskie, liść laurowy, pieprz i sól do smaku, kminek!!! (bardzo ważne).

W litrze wody rozpuszczamy kostkę bulionową, dodajemy ziemniaki pokrojone w kostkę , wrzucamy żeberka i gotujemy. Boczek kroimy w artystyczną kostkę, cebulę też w zgrabną kostkę i podsmażamy. Podsmażony boczek z cebulą wrzucamy do gotującej się zupy. Po ok. 30 min. dodajemy kapustę, przyprawy i gotujemy przez 1 godzinę. Przed wrzuceniem, kapustę kroimy na drobniejsze kawałki według uznania. Proponuję też sprawdzić czy nie jest zbyt kwaśna. Mega kwaśną kapustę przepłukujemy zimną wodą.
Smacznego !!!!! 

Na koniec - w Zakopanem warto chociaż na chwilę wstąpić do Willi Oksza, w której w stałej ekspozycji znajdują się dzieła Witkacego jak również innych artystów, których inspirowały góry. Kolekcja nie przytłaczająca, fajnie zaaranżowana. Polecam nawet tym, którzy wolą Krupówki z grilowanym łoscypkiem za 2 ziko (w tym roku hit - z żurawiną).





A teraz jeszcze Was zastrzelę – w tym wszystkim smaku doda Wam książka S.I. Witkiewicza „Narkotyki”



Warto przeczytać :)

ToM